Wołanie o pomoc
Ostatni okres w moim
trudnym życiu
Żłobił niedbale
zmarszczki na mym czole
I kładł się cieniem
pod mymi oczami,
Które zapadły
spojrzeniem w niedolę
Mej własnej ludzkiej,
zwykłej bezradności.
Walczyłem z sobą,
walczyłem z innymi,
Chodziłem z twarzą
jak pątnik pokutny
Co bez uśmiechu
spotyka dzień każdy,
W którym depresja
szarością swej nuty
Zaćmiła obraz mej
szczęśliwej gwiazdy.
Nie miałem w sobie
już żadnej nadziei,
Przestałem wierzyć w
cokolwiek i marzyć,
Wiedziałem jedno –
jestem utrudzony,
Bo przyszła pewność,
że nic się już zdarzyć
Nie może dla mnie, co
serce rozgrzewa,
By tam odszukać to,
co utraciłem
W sobie i w drugich,
w czasie rozproszonym
Idąc przez życie, w
tym co roztrwoniłem
Bezmyślnym gestem,
czy niebacznym słowem,
Myśl wirowała w
głowie mej zmąconej,
Myślałem – ojciec,
dom rodzinny, matka...
Przywoływałem ich
twarze stracone,
Aby zrozumieć to, co
do ostatka
Przekazywali własnym
przykładem.
Lecz te powroty do
czasu dzieciństw
Nie przynosiły mi nic
z ukojenia.
Czułem jak gorzko smakują
przeżycia,
Kiedy zostają już
tylko wspomnienia
I nic poza tym, co
nie jest tęsknotą.
Wiedziałem jedno, że
czas, w którym żyłem
Nie znajdzie w sobie
samym rozliczenia
Że przeszłość również
nic mi nie odkryje,
Bo minęła, a chcąc
zrozumienia
Muszę na wszystko
popatrzeć od nowa.
Szukałem zatem
własnej perspektywy,
Z której wykreślę
nowy kąt myślenia,
Aby ratunek przywołać
w potrzebie
Budując pomost mego
ocalenia
Przed własnym
cieniem, który mnie okrywał.
Pragnienie tego, aby
się ocalić,
Było wołaniem mnie
samego we mnie,
A skierowane było
gdzieś do „Dali”
Rządzącej wszystkim
cicho, potajemnie,
Wyznaczającej
sprawiedliwość w świecie.
Chciałem ją jakoś
przekonać – błagając,
By chciała zbliżyć
się do mnie małego,
By przemówiła dając
mi odpowiedź
Na moje pytanie
rzucone: „dlaczego”
Tak bardzo szarpie
się po mojej drodze?
Chciałem Jej zadać
jeszcze wiele pytań,
Na które próżno
wyjaśnień szukałem.
Chciałem Ją samą o
sens życia spytać,
Bo właśnie teraz
najbardziej się bałem,
Że sens swojego życia
utraciłem.
I to błaganie było
jak modlitwa,
O której dawno
przecież zapomniałem,
A teraz sama we mnie
się zbudziła
I ze zdziwieniem
czułem, że się bałem
Już mniej jak
przedtem – swego zagubienia.
Najpierw zamilkłem jak ktoś zaskoczony
Najpierw zamilkłem jak ktoś zaskoczony
Nagle przez kogoś, a
potem w pokorze
Szepnąłem cicho, by
nikt nie słyszał,
Tylko Ty jeden w tej
Dali: „Mój Boże
To jednak jesteś,
choć nie znam Twej Twarzy”
Któż bowiem inny mógł
mi odpowiadać
Na głos modlitwy
teraz tak żarliwej?
Pamiętam – kiedyś
mówiła mi matka –
Że wtedy człowiek
czuje się godziwiej
Jeśli nie straci z
swym Ojcem kontaktu.
Chociaż nie miałem
odpowiedzi w słowie,
Czułem ją wnętrzem
własnego wymiaru.
Wiedziałem teraz, że
sterany człowiek
Dochodząc klęski i
tego obszaru,
Który jest bólem –
sam nie pozostaje.
Zacząłem zatem swoje
medytacje
Poprzez słuchanie
wewnętrznego głosu,
Rzucając w niebo
wszystkie gorzkie słowa,
By je odbiło echem
swego losu,
Bo jak jest w niebie
tak i na ziemi,
Czułem, że echo to
jest coraz bliżej,
Że słyszę odzew na
moje wołanie
I że samotność i
rozpacz odchodzi,
A spływa spokój i
nowe czekanie
Na inny wymiar mojej
świadomości.
Czekałem zatem na
Głos z Wielkiej Dali,
Na to co pytam tak
głęboko w duszy.
Wierzyłem Niebu, że
ześle odpowiedź,
Bo przecież wiara i
góry poruszy
I miłosierdzia
otworzy swe bramy.
I tak słuchałem siłą
własnej woli
Cały w skupieniu, w
czasie, zawieszony
Swojej pamięci, w
swojej niewiadomej
Na słowo dali:
„Jesteś już zmęczony,
Przysiądź więc ze mną
na skraju wieczności;
Posłuchaj siebie więc
we mnie, w swym korzeniu,
Którego ziarno w
słowo oprawiłem,
Abyś je odgadł i w
nieśmiertelności
Odnalazł klucze, te
które zgubiłem
Dla ciebie, w wielkim
ogrodzie stworzenia,
Byś mógł powrócić tu
poza granice
Czasu, przestrzeni i
bytu wszelkiego
Byś poznał wszystkie
swoje tajemnice
W mojej tej jednej,
ukrytej dlatego
Przede mną samym –
bym się też nie strudził..”