niedziela, 30 maja 2021

Muza

Może być zdjęciem przedstawiającym drzewo i na świeżym powietrzu

„Na koniec, nie wiedząc dlaczego, opowiedział mi zasłyszany sen. Dziwny, tajemniczy i pełen rajskich scen; na poły mitycznych, na poły ze świata żywych. Przez cały czas swej opowieści patrzył nam mnie, jak kamieniarz patrzy na postać którą rzeźbi. Wnikliwie i z uwagą. Sposób, w jaki opowiadał sprawił, że poczułem się rzeczywistym uczestnikiem tego snu.
- Marcusie, pamiętasz ten sen? - zapytała Julia, delikatnie ściągając brwi.
- Germanin zaczął niemrawo, jakby szukał w głowie książki otwartej na właściwej stronie. Nalegałem. W końcu wydukał:
- Otwieram oczy w rajskim ogrodzie – zaczął nieznajomy. - Tu liście nigdy z drzew nie spadają, a owoce dojrzewają każdego dnia; po trosze, tak, aby wszechobecną miłość karmić co dnia, bez próżnej euforii ale i bez potknięć. Trwale i wciąż. W ogrodzie jest owoców wiele, lecz rozkwiecona łąka jest tylko jedna. Tam usiadłem, aby patrzeć na rozkołysane na wietrze trawy, tajemnicze cienie niewiadomo skąd oraz aby podziwiać radosne kwiaty, które patrzyły na mnie uwodzicielsko. Kusząc mnie swym anielskim zapachem, niezmiennie poruszały moją wyobraźnię. Noc samotna, czarna i bez gwiazd, lecz w ciemności widzę doskonale. Czuły dotyk po swojemu odkrywa ów raj, zaś słuch wciąż nadstawia uszu na jego cichy szept, niczym delikatny powiew wiatru od rzeki. Ogród z nigdzie indziej niespotykanym powietrzem, wypełniony jest hipnotycznym dreszczem, szczególnym uczuciem, którego nawet przez chwilę nie tłumi rozum. Rajskie ptaki ciągną po ziemi swe złote ogony i trzepoczą tęczowymi skrzydłami, a ich głosy słychać zewsząd. Lśnienie! W głębi, pod rozłożystym figowcem, w niewzruszonej pozie siedzi młody mężczyzna ze skrzyżowanymi przed sobą nogami. Obsypany kwieciem trwa, zamieniając swoje myśli na stan ducha bez myśli. Dalej, opodal drzewa, widać niewielki staw po brzegi wypełniony wodą; czarną, gęstą i nieprzeniknioną jak smoła. Na jej powierzchni pływają bajecznie kolorowe lilie, a tuż nad nimi unoszą się siwe mgły. Nagle, ni stąd, ni zowąd rozległ się rubaszny głos; wesoły, zawadiacki, o przyjaznym nastawieniu:
- Hej, ty tam, pod drzewem! Jak długo jeszcze będziesz tak siedział bez słowa? Życie jest zbyt piękne, aby je tak marnować. Uwolnij się, tylko szczęście i rozkosz ma sens. Żadne utrapienia, ból i kłopoty. Nie zamartwiaj się bez powodu, nie zamykaj się w sobie. Wiedz, że jutro nikomu nie jest obiecane, korzystaj z życia dziś, bierz je pełnymi garściami i nie wstydź się tego ani przez chwilę.
- To jest tylko powierzchnia - odparł młodzieniec, trwając w bezruchu.
- Powierzchnia, mówisz?! Wszystko to, co kryje się pod nią to jedynie chaos i niepotrzebny mętlik w głowie? - krzyczał Głos triumfalnie.
- To, co uznajesz za chaos, nim nie jest. Jest swoistym porządkiem, jest ładem, którego dziś nie potrafisz objąć umysłem. Tak odbierasz świat jak go widzisz i pojmujesz, a twoje postrzeganie tego, co cię otacza jest zaledwie odbiciem twojej świadomości. To właśnie ona w ludzkich umysłach tworzy swoje światy, te które znamy i uparcie bronimy. Pamiętaj, że prawdziwa rzeczywistość jest o wiele bogatsza, pełniejsza i wieloplanowa, lecz twoje niezdolne i powierzchowne pojmowanie świata czyni z niej obraz nielogiczny, chaotyczny i zamknięty.
- Mówisz jak oświecony, czy jesteś Buddą? Jesteś Siddhartha?
Nieco dalej, opodal baśniowego stawu rzuciła mi się w oczy marmurowa leżanka; okazała, lśniąca i bogato rzeźbiona ze złotym meandrem na brzegach, dokładnie taka jaką używa się podczas uczt. Właśnie na niej, w cieniu kwitnącego oleandra, siedział wygodnie oparty, Sokrates. Poważny, surowy, z wypisanym na twarzy majestatem uważnie wpatrywał się w swoje ogromne stopy. Lewą ręką gładził kędzierzawą, nieco zaniedbaną brodę, zaś prawą rysował kółka w powietrzu. Przy tym mamrotał coś pod nosem, lecz głosu słychać nie było. Temu wszystkiemu w mistycznym skupieniu przyglądał się stojący obok, Jezus z Nazaretu. Stał pokornie ze wzrokiem wbitym w rysowane przez Sokratesa kółka. Sprawiał wrażanie jakby rozumiał sens tej absurdalnej i nielogicznej czynności, jakby odczytywał Sokratesowe przesłanie. Owa scena pewnie trwałaby w nieskończoność, gdyby Nazareńczyk, nie wiedzieć czemu, odwrócił głowę i spojrzał na zatopione w siwej mgle bajecznie lśniące lilie.
- Czuję twoją obecność, Dionizosie – krzyknął nagle, przeszyty dreszczem.
Głos roześmiał się i odrzekł:
- Skąd znasz moje imię, wieszczu z Nazaretu?
- Dionizosie, czy dalej spostrzegasz życie jak upojną ucztę, dozgonną rozkosz i ciągłą ucieczkę przed cierpieniem?
- Nauczycielu, wiem, że szukasz prawdy i nigdy jej szukać nie przestaniesz, lecz chcę ci powiedzieć, że człowiek urodził się, aby być szczęśliwym i do tego ze wszech miar jest powołany. Inaczej jako bóg płodności, dzikiej natury i rozkoszy nie miałbym co robić na tym ziemskim klepisku.
- Mienisz się zbawcą rodzaju ludzkiego przez miłość bez miary, przez namiętność i rozkosz? Czyżbyś uważał, że jedynie lubieżne pożądanie, zabawa i płomienna żądza odmienią człowieka, zrobią z niego szlachetnego i sprawiedliwego?
- Tak, bowiem tylko spontaniczna i niczym nieskrępowana miłość czyni człowieka potrzebnym na tym świecie, gdyż tak naprawdę jedynie naturalny popęd jest miarą jego przeznaczenia - grzmiał Głos.
- Czy aby na pewno?
- Tak już jest świat stworzony, że wszystko, co ludzkie podporządkowane jest miłości między dwojgiem, a jej nadrzędnym celem jest akt prokreacji, po to tylko, aby pokonać czas, aby ludzkość trwała wiecznie. Właśnie w tym tkwi ponadczasowy zamysł Stwórcy. Reszta to zabawa, harce i flirt. Sam teraz widzisz, że zwieńczona niebiańskim uniesieniem rozkosz jest siłą sprawczą tego boskiego zamysłu, jest największą ze znanych światu sił, po stokroć większa od grawitacji. Wiedz, o czcigodny, że moje skromne działania temu boskiemu zamysłowi nadają tylko tempa, rozpalają go, tworząc z ludzkiej wędrówki ku wieczności upojny akt. Inaczej wszystko by się w nich zatraciło, skończyło i zużyło przed czasem.
- Dobrze mówisz, Dionizosie, do rzeczy i ładnie - odezwał się Sokrates - i niechaj bogowie utrzymują cię w zdrowiu należnym do twych zasług. A skoro tak pięknie i mądrze powiedziałeś o rozkoszy w miłości, to powiedz mi dlaczego ludzie w ogóle nie uznają potęgi twego kuzyna, boga Erosa. Myślę, że gdyby było inaczej, to jego świątynie byłyby największe a ołtarze najbogatsze. I jeśli miłość, jak mówisz, to tylko wybujała chuć i zew krwi, to czym człowiek byłby przez Stwórcę ponad resztę wyróżniony, przecież miłosny szał ogarnia wszystko, co żywe?
- Wszak wszyscy zostali na to stworzeni.
- To ja ci, drogi Dionizosie powiem, że jeśli myślisz, że miłość wyłącznie do tych zwyczajów się ogranicza, to się mylisz. Bo to nawet taki lew, pies, małpa czy ptak jeśli swoją parę znajdzie to o nią chce dbać i w jej obronie walczyć nawet z zajadłym wrogiem, podobnie każda para w trosce o swoje dzieci gotowa jest nawet zginąć, byleby one przy życiu zostały. Czyż to tylko pogoń za rozkoszą? A może to wyższe uczucia tak szlachetne cnoty w nich wzbudzają?
- To wszystko, o czym powiedziałeś, czcigodny Sokratesie, zostało każdej istocie dane w komplecie, przy urodzeniu. Nie ma zapłodnienia bez pragnienia, tak jak nie ma poczęcia bez rozkoszy. Kiedy to, co stare odchodzi zostawia po sobie młode, stąd w rozkoszy tkwi pierwiastek nieśmiertelny, skoro już się na nią dwoje zgodziło.
- To i owszem – rzekł Sokrates – ale powiedz mi, Dionizosie, czy miłość bez popędu i rozkoszy istnieje?
- Człowiek wyposażony został w różne niecierpliwości.
- Kiedy tak, to czy miłość bez popędu i rozkoszy łączy ludzi tak samo mocno jak ich wspólna namiętność w rozkoszy?
- Jakoś nie bardzo mam odpowiedź na to pytanie.
- To inaczej ci powiem! Kiedy młody człowiek dojdzie do wieku i świat piękniejszym widzi, kiedy żar w nim dniem i nocą płonie, wówczas dziwny czar na niego pada. A wtedy tenże, by swą chuć ugasić, dokazuje wszędzie i bez planu. Nie dba o czym mówi i co obiecuje. I nigdy nie wiadomo kogo wybierze, czy piękno co dech zapiera od samego patrzenie, czy wręcz przeciwnie. A jeżeli szuka to bardziej ciała niż duszy, bowiem myśli głównie o uczynku. Wszak u takiego chęci, by żyć w rozkoszy nie brakuje. Powiedz mi zatem, czy u niego miłość w swej cnocie i szlachetności wyraża się w pełni?
- Ależ i owszem, lecz do czego zmierzasz, Sokratesie? – żachnął się niepocieszony, Dionizos.
- A czy uważasz, że miłość, owe rozkoszy pragnienie, jest wszystkim ludziom jednakowo bliskie?
- Tak, bowiem każdy w miłości na równi pragnie rozkoszy.
- A jeśli matka dla dziecka gotowa nie dojeść, byleby ono przy życiu zostało i grzać go w chorobie, i śpiewać do snu, to i wtedy matczyna miłość kwitnie z popędu, żądzy i pragnienia rozkoszy?
- No nie zupełnie.
- A gdy miłość w cnocie i dzielności się wyraża, kiedy towarzysz na polu walki za drugim w obronie staje i swą pierś nadstawia, aby jego druh nie zginął, to z tego czerpie zaspokojenie swej namiętności? Czy w tym osiąga rozkosz o której wciąż mówisz?
- No może i nie.
- A gdy Antygona z pięknej miłości do brata pozwoliłaby się zabić i z tego powodu nie zawahała się wystąpić przeciwko królewskiej potędze, to też jedynie dla zaspokojenia własnej żądzy i rozkoszy?
- I tym razem zdaje się, że nie.
- Dobrze mówisz, drogi Dionizosie. I mimo iż wszystkich przykładów ode mnie nie usłyszałeś, to pewnie zgodzisz się ze mną, że miłość to uczucie wielorakie, bogate i rozumem nieogarnięte, uczucie które przenika człowieka i mieszka w nim od jego narodzin aż po śmierć.
- Prawda, aż po śmierć.
- Zatem posłuchaj mnie, drogi Dionizosie, posłuchaj mnie uważnie. Każdy dojrzały człowiek, młody czy stary, dobry lub niepiękny, kiedy napotka w sobie wiosnę, wtedy z martwych wstaje, gdyż świat mu się cudny wydał. Lecz jego namiętność nie szuka już ciała, a za duszą częściej się ogląda. O wiele bardziej w niej piękno dostrzega niż w tym, co na zewnątrz widzi. I skoro już w bratniej duszy piękno odnalazł, choć nawet jej ciało nieszczególnie kwitnie, to wielbić ją zaczyna. I to, co pokochał widzi inaczej, niczym łąkę rozkwieconą i zieloną dolinę. A wtedy jedno drugiemu staje się bliskie, zaopiekowanie i kochane, tak, że sama obecność im wystarcza, i w trosce o siebie przez życie chcą iść, bezwarunkowo, podczas tańców i w chorobie. I nawet nie wiedzą czemu tak robią, i dlaczego im tak dziwnie dobrze ze sobą. A żyjąc tak, czują swą godność, widzą w sobie przyjaciela, kochanka i towarzysza zabaw. Nie muszą obawiać się o swoje zamiary, wypowiedziane słowa lub wszelkie śmieszności, bowiem to wszystko już nie ma żadnego znaczenia czy następnego dnia znów będą razem. Ich prawe uczucia budują mosty nad przepaściami ich słabości, dlatego już mają odwagę wyjść z własnych kokonów, ze swoich stref komfortu gdyż bezgranicznie wierzą, że będąc ze sobą, warto to zrobić. Właśnie wtedy dostrzegają w sobie doskonałość oraz czyste piękno, wolne od wyrachowania i ludzkiej lichoty. I dopóki w tym ideale trwać będą, tak długo u ludzi będą ozdobą, a kiedy dzielność, szlachetność i męstwo oraz pozostałe boskie cnoty za własne przyjmą, wtedy staną się już tylko bogów częścią. Zatem, drogi Dionizosie, dalej myślisz, że to właśnie dzika żądza i rozkosz tę szlachetność w ich miłości zrodziły?
Sokrates po swej mowie chwile odpoczął, utopił swe usta w kielichu z winem, po czym wstał i w tej pozycji został już do końca.
- Czcigodny Sokratesie, twoje nad wyraz mądre słowa…” (c.d.n.)
Muza: Crimson Jazz Trio, „I Talk To The Wind”

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz